ETNOnotatnik

Od fryca do retmana

A może by tak rzucić wszystko, zaszyć się na kilka tygodni na rzece i wrócić do domu, niosąc bogactwa z dalekich miast (o ile się po drodze nie utonie)? Dzisiaj to brzmi jak przygoda życia, ale dla części mieszkańców Puszczy Sandomierskiej był to sposób na to, by na życie zarobić.

Przez większą część historii ludzkości rzeki były najdogodniejszymi drogami transportu dużych ilości towarów. Póki nie rozwinęła się sieć połączeń kolejowych, flisacy, zwani tez orylami, byli ludźmi, bez których handel nie mógł się obejść. W Puszczy Sandomierskiej największe znaczenie miało spławianie drewna i innych puszczańskich wyrobów. W miejscach zwanych bindugami gromadzono drewno, które miało dotrzeć w dół rzeki, następnie wiązano z nich tratwy i wyprawiano w drogę.

Dotarcie liczącymi po kilkadziesiąt metrów tratwami do Gdańska nie było zadaniem łatwym. Wymagało sporej wiedzy i doświadczenia oraz, jak za chwilę zobaczymy, niemałej wytrwałości. Co czekało flisaka wsiadającego na tratwę u brzegu Sanu lub Wisły?

Od głowy do cola

Tratwa, jakkolwiek u celu podróży miała być rozebrana, a drewno, z którego powstała, sprzedane, stawała się domem flisaka na kilka tygodni. Musiała zatem być wyposażona we wszystko, co pozwalało ten czas przetrwać.

Niezbędna była między innymi buda – szałas z gałęzi i desek, zazwyczaj kryty słomą, w którym załoga tratwy kryła się przed deszczem i upałem. Wyposażona była więcej niż skromnie, najważniejszy „mebel” stanowił kozioł – ławka, na której flisacy wieszali odzież i torby, chroniąc je przed zamoczeniem.

Lepszym pomieszczeniem była skarbówka, zwana też retmanówką lub retmanką, którą Słownik leśny, bursztyniarski i orylski opisuje jako domek z drewna na środku tratwy, w którym urzędował pisarz i obok której mieściła się komora. To w niej przechowywano jedzenie i trunki.

Nieodzownym urządzeniem była kuchnia – skrzynia z desek wyłożona cegłami lub gliną, na której rozniecało się ogień do gotowania. W razie wiatru rozkładano wokół kuchni  płotek – pleciony z chrustu parawan. Palono na niej kawałkami drewna odcinanymi z tratwy. Na jej pokładzie była co prawda zbieranina – drewno zebrane przez flisaków na postojach. Ono jednak było traktowane przez załogę jako dodatkowe źródło dochodu – oryle sprzedawali zbieraninę w miastach, dzieląc się zyskami.

Więcej wygód na tratwie nie było. Pozostałe jej elementy służyły już tylko samej żegludze. Tak jak drygawki – wiosła sterowe umieszczone na głowie, czyli przedzie tratwy i na colu, czyli na jej tylnej części.

Retmani, retmańczycy, gospodarze

Tratwy zazwyczaj nie pływały pojedynczo. Zwykle spławiano całą kolej, czyli kilka tratw. Na czele całego spływu stał retman – doświadczony flisak, znający świetnie swój fach. To on dzielił zyski między flisaków, decydował, gdzie przybić do brzegu i kiedy popłynąć dalej. Przede wszystkim jednak w jego rękach leżało bezpieczeństwo całej kolei. Należy bowiem pamiętać, że piaszczyste dno rzeczne jest niezwykle zmienne. Rzeka wygląda inaczej w każdym sezonie, potrafi zaskoczyć mielizną tam, gdzie w poprzednich latach woda nadawała się do żeglugi i głębiną tam, gdzie niegdyś była płycizna. Niosący ciężkie tratwy nurt raz był przy lewym brzegu, raz przy prawym. Jak w takich warunkach przeprowadzić kilka kilkudziesięciometrowych tratew aż do Gdańska?

Retman płynął w wąskim czółnie przed koleją i oznaczał miejsca niebezpieczne i przebieg szlaku. W miejscach, w których tratwy powinny płynąć, wbijał w dno długie tyki. Mielizny i rafy oznaczał tykami złamanymi na końcu lub z zatkniętymi na czubku wiechami. Co ciekawe, na Wiśle i innych rzekach znaki nawigacyjne w takiej formie możemy zobaczyć do dziś. Zmieniło się tylko ich znaczenie – wyznaczają prawą lub lewą krawędź szlaku wodnego.

Za retmanem płynął retmańczyk (zwany też podmajstrzym), który był łącznikiem między nim a flisakami na tratwach. Dawał znaki flisakom stojącym przy wiosłach sterowych, wskazując, według zostawionych przez retmana tyk, którędy powinni popłynąć.

Na każdej tratwie znajdował się jeden flisak, który był jej gospodarzem. Dla jej załogi był drugim po retmanie. Trzech gospodarzy tworzyło sąd. Sądził on sprawy flisaków według orylskiego prawa. Za kradzież na tratwie oryl dostawał pięć garunów, czyli batów ze splecionych witek. Za drugą – dziesięć. Jeśli przydarzyło mu się to trzeci raz, spotykała go kara najdotkliwsza – był wyrzucany z kolei i musiał wracać do domu sam i bez zarobku. Za pijaństwo na wodzie flisaka czekało pięć garunów. Karano też za nieużywanie wyrazów flisackich – za pierwszym i drugim razem napomnieniem, ale jeśli po raz trzeci nieszczęsny załogant wyraził się jak ktoś spoza flisackiej braci, dostawał trzy garuny. Jeśli zaś uchylił się od spychania tratwy z mielizny (co było jedną z najcięższych i najniebezpieczniejszych prac na wodzie), stawiał reszcie kwartę (litr) wódki.

Bywało, że na tratwie gotował ten, kto był wolny od innych zajęć, ale bywało też, że jeden z flisaków miał ten obowiązek przypisany na stałe. Nie musiał jednak zmywać – tym zajmował się ten, kto zjadł ostatni.

Ciężki los fryca

Na samym dole społecznej drabiny na tratwie znajdował się fryc – człowiek po raz pierwszy spławiający drzewo. Poza umiejętnościami związanymi z pracą na wodzie, musiał on opanować także gwarę flisacką. Ta obejmowała nie tylko specjalistyczne słownictwo związane z budową tratwy i żeglugą. Oryle mieli swój język, niezrozumiały dla ludzi spoza ich grupy, a jednocześnie wiele mówiący o specyficznym poczuciu humoru pracujących na wodzie. I tak na przykład fryc musiał wiedzieć, że kolegę, który zamoczył połę płaszcza albo rękaw w wodzie należy ostrzec słowami pali się! O kimś, kto wypadł z tratwy nie wolno było (pod karą trzech garunów, pamiętajmy) powiedzieć, że wpadł do wody, a że wpadł w mąkę. Jeśli tratwa, nieuważnie prowadzona, okręciła się na wodzie tak, że szła colem na przód, a głową do tyłu, mówiono, że zjadła obwarzanka albo wykręciła obertasa. Jeśli zaklinowała się między brzegami rzeki, mówiono, że sternicy ubili świnię.

Specyficzną nazwę miało też spychanie tratwy z mielizny. W trakcie tej czynności flisacy wchodzili do wody i długimi drągami starali się podważyć ważącą wiele ton jednostkę, by zepchnąć ją na głębszą wodę. Mogło to potrwać nawet kilka dni. Filsacy nazywali to weselem.

Gdy fryc nauczył się już podstaw rzemiosła i posługiwał się właściwym językiem, w któryś z wolnych dni można było zorganizować chrzest wszystkich nowych flisaków. Ceremonia obejmowała między innymi przemówienie najstarszego z członków grupy do nowych i żartobliwą spowiedź młodych oryli u któregoś ze starszych kolegów. Punktem zwrotnym ceremonii było golenie fryców na znak zerwania przez nich z dawnym życiem. Delikwentowi najpierw „namydlano” twarz rzecznym mułem, a następnie któryś z flisaków golił go drewnianą brzytwą. W XIX w. obrzęd obejmował przejście przez szpaler flisaków z garunami, którymi ci uderzali nowych członków swojej braci na pamiątkę, że byli frycowani. Zwieńczeniem był chrzest rzeczną wodą, którego dokonywał sam retman.

Współcześni flisacy

W drugiej połowie XX w., kiedy transport kolejowy się rozwinął, a rzeczny zaczął zanikać, wydawało się, że barwny flisacki folklor zaginie, a na wodach Wisły czy Sanu nie zobaczymy już nigdy ani jednej tratwy z charakterystyczną budą. Tak się jednak nie stało. W Ulanowie tradycje do dziś podtrzymuje Bractwo Flisackie Świętej Barbary. Jego członkowie nie tylko zachowują wiedzę o dawnych zwyczajach i sposobach żeglowania, ale regularnie wyprawiają się szlakiem swoich ojców – tratwami do Gdańska.

Janusz Radwański

Bibliografia:

W. Kozłowski, Słownik leśny, bartny, bursztyniarski i orylski, t. 1, Warszawa 1846.
W. Kozłowski, Słownik leśny, bartny, bursztyniarski i orylski, t. 2, Warszawa 1847.

Za ilustrację do tekstu niech posłuży relacja z wystawy o flisactwie, która była otwarta w skansenie w 2014 r. Fotografie zrobił Jan Mazurkiewicz.

AF 33930,1.JPG
AF 33930,2.JPG
AF 33930,3.JPG
AF 33930,4.JPG